Wczoraj wróciliśmy z Krakowa. Zmęczeni, okurzeni i z bolącymi tyłkami. Okurzeni bo w całym szpitalu trwa remont a zmęczeni bo czekaniem i siedzeniem na korytarzu.
Pierwszy raz zdarzyło nam się że gdy przyjeżdżamy na oddział dzienny hematologiczno-onkologiczny nie mamy łóżka. Było tyle dzieci że nawet przewinąć Huberta trzeba było wyjść z oddziału. Z perspektywy czasu widzę że zaczyna "przybywać" coraz mniejszych dzieci, nawet kilkutygodniowe są poddawane chemii...
Nie ma nic strasznego na tym świecie jak choroba nowotworowa i wiem co piszę bo za 4 dni minie pół roku odkąd moja ukochana mamcia przegrała walkę z rakiem... patrzeć na jej cierpienie to najgorsze doświadczenia jakiego mogłam zaznać.
Wracając do naszego pobytu na oddziale jak zawsze było miło, mimo ścisku i tłoku. Niestety tym razem Huberta żyłki buntowały się i to bardzo, dopiero za trzecim razem udało się nam założyć wenflon. Około 14 Hubert już siedział pod kabelkiem z krwią, po dwóch godzinach został odłączony i tuż przed 17 opuściliśmy oddział. W drodze do domu Hubert spał jak suseł, ale trudno się dziwić jak od 5 rano był już na nogach a właściwie siedział 12 godzin na swoim tyłku.
Tak nasz dzielny synek spędzał czas czekając aż krew mu przetoczą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz